Sprzeciw najmłodszych wywołała zwłaszcza informacja, że na miejscu, to znaczy nad jeziorem zagubionym wśród mazurskich lasów, Sieć jest dostępna z rzadka i nigdy nie wiadomo, pod którym drzewem. Telewizor ktoś kiedyś widział, ale wyjechał, nie zdradziwszy miejsca.
Nie pomógł argument, że na miejscu jest las, jezioro, boiska do piłki nożnej, koszykówki oraz piłki siatkowej, masa rowerów, łódek, a także świetlica wyposażona w książki, których nie powstydziłaby się dobra biblioteka, szachy, warcaby i gry planszowe.
Byliśmy więc zaskoczeni, kiedy dzieci w liczbie około trzydziestu i w wieku od pięciu do czternastu lat już pierwszego wieczora zrozumiały istotę tych wakacji i zajęły się sobą, znikając rodzicom z oczu. Jedynie ich krzyki i śmiechy sygnalizowały, w której części terenu aktualnie przebywają. I tak pozostało do ostatniej nocy.
Hitem stały się mecze piłki nożnej rozgrywane na boisku obok jadalni i dużego tarasu, na którym po każdym posiłku zbierali się wczasowicze w celach konwersacyjnych.
Dzieci dzieliły się na drużyny i grały do dziesięciu strzelonych goli. Te mecze symbolizowały samą istotę wczasów. Cały ośrodek głośno kibicował zawodnikom, nie szczędząc gardeł ani braw. Każda akcja budziła entuzjazm, niezależnie od tego, kto ją przeprowadził. Czasami najmłodsi, nie mogąc przedrzeć się przez obronę przeciwnika, strzelali bramki samobójcze, udowadniając, że też potrafią. Publiczność szalała. Mecz nie okazał się zawziętą rywalizacją: kto kogo, ale wspólną zabawą. Dzieci zachwycał fakt bycia w „bandzie” oraz to, że nie muszą zawzięcie rywalizować, tak jak w codziennym życiu.
Nikt nie domagał się dostępu do sieci. Ku zaskoczeniu rodziców nastolatki, nierozstające się zazwyczaj z telefonami, zostawiły je w walizce na cały pobyt. Po wieczornym meczu dzieci znikały na podchodach. Koło dziewiątej wieczorem można było spotkać grupki ciągle w strojach kąpielowych czy piłkarskich (nie było czasu się przebrać) realizujące zdania z takim zaangażowaniem, że nie czuły nawet chłodnej bryzy znad jeziora.
Rodzice, szczęśliwi z takiego obrotu sprawy, oddawali się życiu towarzyskiemu. Uroczy właściciele ośrodka „cisza i przyroda” wraz z genialną „kreatorką smaków”, odpowiedzialną za kulinarną stronę pobytu, dbali o integrację i… stawiali bańki. Dosłownie. Smakowite nalewki były podawane w naczyniach używanych onegdaj do leczenia płuc i oskrzeli. Takie dawki energii sprzyjały długim polskim rozmowom, każdy z każdym.
Wszyscy byliśmy zdziwieni, że taki pobyt bez zegarka i telefonu, z dala od tak zwanych atrakcji turystycznych (chociaż Mazury same w sobie są piękne i dają ogromne możliwości rozrywki nie tylko żeglarzom), dostarczył niezapomnianych przeżyć dzieciom i był dla wielu pierwszym doświadczeniem towarzyskim i społecznym. Dzieciństwo ich dziadków toczyło się na podwórku, przy symbolicznym trzepaku, i nie miało się żadnych gotowych pomysłów na wspólną zabawę. Wszystko musieli sobie wymyślić i zorganizować – a jednak nikt się nie nudził. Dzisiaj dzieci są zbyt zajęte w ciągu roku. Tydzień podzielony na szkołę, sport i języki obce nie pozostawia wiele czasu na rozwój w grupie rówieśniczej. Taki świat. Ale planując wakacje, zamiast otępiającego pobytu na gorącym i zatłoczonym basenie hotelowym nad Morzem Śródziemnym, wybierzmy choćby takie slow life. Pozytywne efekty nie każą na siebie długo czekać.
Mój dwunastoletni wnuk pierwszy raz w życiu płakał, wracając do domu. Młodszy, ośmioletni, dotychczas raczej nieśmiały, podczas występu powakacyjnego szalał w tańcu z koleżankami. Na prowokacyjne pytanie: „Może w przyszłym roku pojedziemy gdzie indziej?”, spojrzeli na mnie tak, jak we wstępie tego tekstu.
Sąsiad, słysząc o naszym pobycie na Mazurach, marudził, że tam komary nie dają żyć. W odpowiedzi od wnuków usłyszał słowa starego Mazura, że komary, owszem, są, ale gryzą tylko palantów.

Wojciech Sokolnicki
Absolwent Uniwersytetu w Lozannie oraz UWr (Wydział Filologiczny).
Od blisko dwudziestu lat związany z promocją Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu.
Inne felietony tego autora: